Teraz to już z górki. W dół…
W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że nie mam skąd czerpać energii do działania. Wysiadła mi ręka, bolały plecy. Słabo się odżywiałam. Z rodziną i znajomymi ciężko było mi rozmawiać o czymś innym, niż dedlajny. Umawiałam się na spotkania, ale byłam tak przemęczona, że często je odwoływałam. Przeżywałam nieustanne napięcie i niepokój związane z tym, że albo miałam bardzo dużo pracy, albo akurat trafiła mi się chwila przerwy w zleceniach. Zawsze siadałam do komputera z poczuciem, że i tak nie wiem, o której skończę. W związku z tym traciłam czas na bezproduktywne zawieszanie się na facebooku, czym wydłużałam swoje godziny spędzone przy biurku.
Oczywiście znałam różne metody w stylu: uporządkuj zadania na pilne, do delegowania, i tak dalej. Postanawiałam też pracować z timerem. Ale po chwili znów tkwiłam w chaosie. W końcu siadłam sama ze sobą i przyjrzałam się swojemu kalendarzowi i temu, jakie mam moce przerobowe.
Kalendarz prowadzę w komputerze. Wersja papierowa, na każdy dzień, nie sprawdziłaby się w moim przypadku. Potrzebuję mieć możliwość zobaczenia na jednym ekranie całego miesiąca. Łatwiej mi wtedy rozłożyć siły w projektach długoterminowych. Poza tym mogę sobie szybko ustawić powtarzanie zadań np. co tydzień. W kalendarzu chodzi o to, żeby ułatwiał pracę nad pracą, a nie był dodatkową robotą.
Bardzo pomocne przy porządkowaniu kalendarza były dla mnie:
- nadanie etykiet poszczególnym zadaniom, np. rysowanie, spotkania towarzyskie, formalności, obowiązki domowe;
- odciążenie poszczególnych dni od ilości obowiązków: do tej pory łudziłam się, że jestem w stanie być produktywna 10 godzin dziennie, odchodząc od komputera co godzinę na 5 minut. Skutkowało to tym, że przestawałam traktować serio zadania, które planowałam. Do tego przerzucałam je w nieskończoność na kolejne i kolejne dni. W efekcie nieustannie miałam coś „na wczoraj” i rzadko czułam, że rzeczywiście coś kończę;
- wrowadzenie płodozmianu, co jest kontynuacją wcześniejszego punktu. Te same zadania robione dzień w dzień usypiały moją efektywność i ciężko było realizować ich mniejsze części, bo zawsze mogłam dokończyć następnego dnia;
- dzielenie większych projektów na mniejsze części. Krok po kroku realizuję dane zadanie. W ten sposób unikam panikowania, a po jakimś czasie wszystko mam zrobione;
- trudne zadania przeczuciłam na dni, w których będę miała więcej zasobów energetycznych. Bardziej skomplikowane formalności firmowe, sprawy z prawami autorskimi ogarniam w poniedziałki, żeby skupić się już tylko na nich i robić je na bieżąco. Same w sobie są dla mnie wystarczająco obciążające, a załatwienie ich na początku tygodnia, po dniach wypoczynku sprawia, że ogarniam je szybciej i do końca tygodnia praktycznie się nimi nie zajmuję;
- planowanie czasu wolnego. Staram się nie zarzucać siebie rzeczami, którymi wtedy się zajmę;
- wolne weekendy. Pracuję w wyjątkowych sytuacjach w sobotę lub niedzielę. Te dni staram się mieć na swoje sprawy, choć walczę czasem z pokusą, aby porysować. Jak tylko robi mi się luźniejszy moment, mój umysł zaczyna produkować fajne pomysły. Notuję je i realizuję w tygodniu;
- odchodzę od komputera, aby odpocząć i… popracować. Najchętniej na rower, spacer, do kina. W ten sposób daję sobie przestrzeń na oddech i inspiracje.
- prowadzenie rozmów pracowych na mailu, zamiast na portalach społecznościowych. W ten sposób jest mi łatwiej porządkować, na jakim etapie zlecenia jestem. Facebooka traktuję bardziej towarzysko i nie zawsze regularnie odpowiadam na wiadomości. Staram się też nie mnożyć kanałów komunikacji;
- rezygnacja z subskrybowania maili (np. o tym, jak ulepszyć swoją firmę, jak o niej opowiadać). Przyszło mi to z ciężkim sercem, bo ciągle powtarzałam sobie, że „wkrótce to wszystko przeczytam i zastosuję różne rady”, które w nich były. Świat się nie zawalił, a mi jest lżej. Poza tym, jeśli rzeczywiście będę chciała poświęcić na coś czas, to po prostu to zrobię. W swoim tempie, bez poczucia, że wszyscy dookoła dynamicznie się rozwijają i zarabiają miliony podczas gdy ja tonę w zaległościach. To samo dotyczy wybierania kursów internetowych i poradników książkowych;
- unikam przebodźcowania siebie zadaniami, czyli podczas pracy nie łudzę się, że odsłucham pięć podcastów i dwa audiobooki. Tylko wtedy sobie coś włączam, gdy wiem, że rzeczywiście się na tym skupię;
- pracując w domu ciężko mi czasem rozgraniczyć przestrzeń i emocje zawodowe od tych prywatnych. Staram się raz w tygodniu umawiać na coworking na mieście;
- sieciuję się z innymi. Z dwiema osobami umawiam się regularnie od wielu miesięcy na omawianie trudności i chwalenie się sukcesami. Wspieramy się wzajemnie w podążaniu własną drogą i rozwijaniu się w tym. Każda z nas robi zupełnie inne rzeczy, co jest bardzo inspirujące i pomaga spojrzeć szerzej na różne sprawy;
- wychwytuję moment, w którym zaczynam odpływać w inne rzeczy, niż ta, nad którą akurat siedzę. Mobilizuję się, żeby najpierw skończyć to, nad czym siedzę w danej chwili. Wejście na facebooka tylko na minutę nie istnieje.